poniedziałek, 13 maja 2013

Welcome to the Punch - recenzja



Mówiłem to już kilka razy i wygląda na to, że będę powtarzać coraz częściej i głośniej – w kinie sensacyjnym (przynajmniej tym angielskojęzycznym, wszak nie należy lekceważyć Żabojadów i Skandynawów, o potężnym rynku azjatyckim już nie wspominając) karty rozdają obecnie Brytyjczycy. Nawet, gdy trefnisie z Hollywood jakimś cudem zapomną o zatrudnieniu przy montażu osoby z padaczką, machną ręką na kategorię wiekową, wrzucając trochę golizny i przekleństw, a klimatem spróbują nawiązać do klasyki kina noir z lat 70., to i tak zepsują to dennym scenariuszem i złożeniem filmu na barkach Marky Marka zwanego też na dzielni Sympatycznym Beztalenciem (a nawiązuję do „Broken City”).


W UK natomiast jest rozrastająca się grupka (relatywnie) młodych reżyserów, zakochanych w szorstkich, brutalnych, zmaskulinizowanych historiach. To już nie jest pokolenie posttarantinowskich, postmodernistycznych żartownisiów z końca lat 90. O nie, wciąż im się zdarza żartować, ale jest to humor czarny jak dusza Hitlera. Do tej grupy niewątpliwie zalicza się Eran Creevy, którego debiutancki „Shifty” zwrócił uwagę niejakiego Ridley’a Scotta, który zaoferował się wyprodukować jego kolejny film.

Welcome to the Punch” jest niczym odpowiedź zza oceanu na „Broken city”. Oba filmy bazują na dość słabych scenariuszach, wypełnionych przewidywalnymi schematami fabularnymi, skorumpowanymi politykami chowającymi trupa w szafie, a tempo historii dyktuje dynamika relacji pomiędzy dwoma męskimi bohaterami. Różnica jest taka, że Amerykanie przekuwają to na pozbawiony klasy produkcyjniak, z którego po seansie pamięta się jedynie pomarańczowego Russela Crowe. Brytyjczycy serwują natomiast stylowe kino sensacyjne dla dojrzałego odbiorcy, z charakternymi bohaterami (aczkolwiek nieco zbyt pobieżnie zarysowanymi), charyzmatycznymi aktorami (Jamesa McAvoy’a z filmu na film lubię coraz bardziej, a ten rok obfituje w dobre premiery z jego udziałem), ciekawe tak od strony reżyserskiej, jak i operatorskiej (świetne nocne zdjęcia Londynu). Do tego z kilkoma porządnymi strzelaninami, niezłym tempem historii, umiejętnie budowaną atmosferą, ale i z kilkoma mniejszymi zgrzytami realizacyjnymi.

Scenariusz jest niestety najsłabszym elementem, ale to nie tyle przez ogólny niski poziom, co po prostu operowanie schematami i brak oryginalności. Daje się więc jeszcze wyczuć pewne niedociągnięcia warsztatowe młodego reżysera/scenarzysty, ale Creevy ma głowę wypełnioną właściwymi wartościami i jest oddany klasycznej, dojrzałej sensacji, a to jest zawsze w cenie. Z zainteresowaniem będę obserwować jak potoczy się dalej jego kariera.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz