niedziela, 10 listopada 2013

Thor: The Dark World (Thor: Mroczny świat) - recenzja


„Thor: też mam własne przygody”. Przez cały seans najnowszej produkcji Marvela taki zastępczy tytuł kołatał mi się po głowie. Niby wszystko przemawia o zasadności robienia drugiego solowego filmu z gościem machającym młotem. Thor żyje sobie w oderwaniu od ziemskich realiów, swobodnie podróżuje pomiędzy planetami, ma własne (kosmiczne) problemy. Tak na dobrą sprawę, to jako jedyny członek Avengers ma solidne podstawy do nieskrzykiwania ekipy w przypadku każdej draki zagrażającej śmiercią milionów istnień, a galaktyczno-mitologiczne realia w jakich funkcjonuje dają niezliczone możliwości fabularne. Problem w tym, że blondas zmagając się z kosmicznymi brzydalami zawsze i tak jakoś ląduje na naszej planecie, a wszechświat tylko przemyka gdzieś tam w tle. Niby fabuła pogłębia zalatujące szekspirowskim dramatem rodzinne relacje rezydentów Asgardu, ale koniec końców, znowu sprowadza się to głównie do kolejnych słownych przepychanek z Lokim (Tom Hiddleston już praktycznie przejął franczyzę) i kilku „tragicznych” wydarzeń, przy których nawet powieka nie drgnie.

Żeby było jednak jasne - „Thor: Mroczny świat” jest wzorcowym, porządnym, wysokojakościowym blockbusterem. Wszystko jest tu zrobione nienagannie, wręcz od linijki – pierwszorzędne efekty, zabawne humorystyczne elementy, nienaganne aktorstwo, historia trzymająca się (mniej więcej) kupy, trochę świecidełek, trochę „głębi”, trochę kuszenia tym, co nadejdzie w przyszłości. Tyle, że nie ma tu miejsca na element zaskoczenia (chociaż Loki dwoi się i troi, żeby zwodzić, oszukiwać i zaskakiwać, to przy najlepszych jego akcjach co najwyżej zaśmiejemy się pod nosem z lekkim uznaniem), na coś nieprzewidywalnego, świeżego, ekscytującego. Jest rzemieślnictwo, może i najwyższego sortu, ale co z tego, skoro ulatujące z głowy zanim Tony Stark zdąży powiedzieć „whisky bez lodu”.

Film pozostawia w uczuciu lekkiego zagubienia przy próbie oceny, bo niby nie ma specjalnie do czego się przyczepić, ale i zachwycić nie ma czym. Co najwyżej pojedynczymi elementami - ciekawymi ujęciami, interesującymi motywami fabularnymi, jakimś efektem specjalnym, albo cieszącą oczy oprawą wizualną. Irytuje wprawdzie chwilami zbyt intensywne rzucanie żartami, zwłaszcza, że czasami dość infantylnymi w formie. Nie ocierają się wprawdzie nigdy o żenadę serwowaną w blockbusterach Michaela Bay’a, tym niemniej gryzą się nieco z historią, która próbuje być poważna i mroczna. Albo raczej „poważna” i „mroczna”.

No i właśnie, to jest chyba największy problem drugiej części „Thora”. Robienie dobrej miny i konsekwentne blefowanie. Pierwszy film powstał przede wszystkim z potrzeby wprowadzenia postaci przed zrobieniem „The Avengers”. W przypadku sequela, teoretycznie mieliśmy zobaczyć podwaliny pod następny międzyplanetarny kryzys, z którym będzie się musiała rozprawić Drużyna A… vengers. Tyle, że temu zostaje poświęcona w zasadzie tylko krótka scenka podczas napisów końcowych. Reszta filmu to w najlepszym razie oswajanie z kosmiczną rzeczywistością i kolejnym potężnym starożytnym artefaktem, który zapewne powróci jeszcze w przyszłości (fani komiksów krzyczą w tym momencie: „Infinity Gauntlet, fuck yeah!”). Przemyka to jednak zaledwie gdzieś w tle, na pierwszym planie jest CGI młócka przeplatana naukowym bełkotem. Oba niespecjalnie wciągające. Twórcy przygotowali kilka zaskoczeń, ale to tylko takie bicie piany, bo gdy docieramy w końcu do finałowego starcia, wzruszamy ramionami i z lekkim rozczarowaniem stwierdzamy, że po raz milionowy obejrzeliśmy w zasadzie to samo, ani na moment nie martwiąc się o los pojedynczej postaci, czy też całego świata.

Powiedziałbym, że może to po prostu nie kino dla mnie, ale to nieprawda, mam ogromną słabość do komiksowych adaptacji (zwłaszcza tych Marvela) i zawsze patrzyłem na nie przychylnym okiem. W tym wypadku odczułem już jednak lekkie znużenie i wiążące się z tym rozczarowanie. Współczynnik tego, co świeże i ekscytujące, względem tego co znane, przerabiane i nieinteresujące, wypada na niekorzyść dla najnowszego filmu z brodatym blondynem. No ale patrzydło fajne, nie powiem. 

0 komentarzy:

Prześlij komentarz