niedziela, 5 kwietnia 2015

Furious 7 (Szybcy i wściekli 7) - recenzja


Jestem nieco zagubiony przy próbie oceny tego filmu. Od strony rozrywkowej petarda, od strony fabularnej, no cóż... Seria nigdy nie należała do nadto realistycznych, a w ostatnich odsłonach praktycznie wywrócono prawa fizyki na lewą stronę, z czego zresztą zdołano uczynić zaletę. Był to jednocześnie pewnego rodzaju test inicjacyjny. Jeżeli przełkniesz wślizg samochodem pod podskakującą jak piłeczka ping-pongowa cysterną (4), dwa dodgery holujące przy zawrotnej prędkości przez centrum miasta kilkutonowy sejf (5) albo pościg po kilkunastokilometrowym pasie lotniska (6), to jesteś przyjęty do klubu i możesz cieszyć się z uczestnictwa w jednej z najbardziej odjechanych kinowych przygód ostatnich lat. Może to kwestia nowego reżysera, ale siódma odsłona poszła o krok dalej i już zupełnie zapomniano o używaniu hamulców. Zarówno metaforycznie, jak i fizycznie. W jednej scenie to nawet dosłownie, gdy Vin Diesel z lekkim zaniepokojeniem stwierdza: "nie działają", co jest lekkim utrapieniem, gdy siedzisz w środku rozpędzonego samochodu (osiągającego rekordowe prędkości), znajdujesz się na szczytowym piętrze drapacza chmur i przebijasz się przez okno do sąsiadującego z nim budynku, a później do następnego, a nieprzyjaciel strzela w tym czasie do ciebie z granatnika...

"Szybcy i wściekli 7" dokona już chyba ostatecznego odsiewu widzów, zatrzymując przy sobie tych, co bez mrugnięcia okiem potrafią zdzierżyć widok zrzutu spadochronowego sportowych aut, nie skrzywić się przy tym, nie przewrócić gałami, a zamiast tego zakrzyknąć: "fuck yeah!". Bohaterowie stali się już dosłownie nieśmiertelni, a co gorsza, wiedzą o tym. Z rozmysłem doprowadzają więc do czołowych zderzeń z innymi pojazdami, zjeżdżają z rozpędem ze skarpy, atakują samochodem helikopter (!), bo dlaczego by nie, skoro i tak wiedzą, że po wszystkim wygramolą się z zdewastowanego pojazdu bez większych zadrapań.

Nadnaturalnie żywotna grupa herosów wymagała już równie niezniszczalnego przeciwnika, więc co było zrobić, sięgnięto po Jasona Stathama, a raczej postać wydestylowaną z najbardziej przegiętych bohaterów, jakich odgrywał w przeszłości. Pierwsza scena mówi o Deckardzie wszystko. Widzimy go stojącego przy łóżku jego nieprzytomnego, okaleczonego brata (czyli znanego z poprzedniej odsłony Owena Shawa, granego przez Luke'a Evansa), którego obiecuje pomścić. Gdy po chwili opuszcza szpitalny pokój widzimy istne pobojowisko. Żeby się tam dostać, Statham zdemolował połowę budynku, wyrzynając przy tym w pojedynkę kilkudziesięciu agentów SWAT. To nie istota ludzka, to postać z gry komputerowej. Przez resztę filmu Jason robi za zmorę, pojawiającą się znikąd w każdej lokacji odwiedzanej przez bohaterów i próbując ich zabić. Nie jest to najlepiej pomyślane, bo zazwyczaj wywołuje rozbawienie kreskówkowym motywem super-łotra pokazującego się pod koniec każdego rozdziału, żeby pomachać piąstką w powietrzu i pogrozić bohaterom.


Żeby bawić się dobrze na filmie, musimy mu wiele wybaczyć, nie zadawać za wiele pytań i nie kwestionować od strony logicznej. Trzeba go zaakceptować niczym lekko opóźnionego brata, to nic, że popełnia liczne głupoty, a jego tok rozumowania jest pokrętny, my i tak go kochamy. Musimy też pogodzić się z faktem, że kosztem rozrywki, rozwałki i szalonego tempa wydarzeń, giną tutaj ludzie. Oczywiście nie dosłownie, tylko na ekranie, bo bohaterowie bez mrugnięcia okiem szafują tutaj życiem niewinnych osób, najczęściej doprowadzając do jego utraty, do czego podchodzą z bezrefleksyjną nonszalancją. Świat stał się ich placem zabaw, a życie innych mieszkańców planety czymś nieistotnym. Niby to tylko efekciarski blockbuster, ale jednak takie podejście uwiera trochę od strony moralnej.

Uwiera też wyjątkowo pretekstowy scenariusz, sprowadzający się do zaliczania kolejnych ładnych lokacji, które bohaterowie demolują z rozmachem. Niby stoi za tym wszystkim jakaś intryga, ale strasznie mizerna, bo wątek programu komputerowego, za którym ugania się Toretto i spółka, służy jedynie wprowadzeniu do historii kilku kolejnych postaci, które dołączą się do siania pożogi. Jego przydatność dla bohaterów , czyli pomoc w zlokalizowaniu Deckarda, jest znikoma, skoro ten i tak bezustannie depcze im po piętach.

Jeżeli jednak ułomny scenariusz wam nie przeszkadza, bo najważniejsze w serii od zawsze były zgrabne kobiece pupy w bikini, jeszcze zgrabniejsze samochody, przyjemnie mruczące silniki, dynamiczne sceny akcji, prężący się Diesel, naoliwiony The Rock, sympatyczny Walker i reszta ekipy sypiących sucharami bohaterów, to będziecie zadowoleni, wszystkie wyżej wymienione elementy występują w dużej dawce. No, może z wyjątkiem Dwayne'a Johnsona, którego szybko odstawiono na ławkę rezerwową, ale gdy już wraca na scenę, robi to z przytupem, prężąc mięśnie rozbija pętający go gips, sięga po wielki karabin i napieprza pociskami, jakby jutra nie było. I chyba to najlepsze podsumowanie filozofii, jaka obecnie stoi za serią: napieprzamy, jakby jutra nie było. Sami już zadecydujcie, czy piszecie się na taką zabawę.


1 komentarz:

  1. Świetna recenzja. Uchwyciłeś dokładnie wszystkie moje rozterki i spostrzeżenia na temat serii jak i ostatniej części. Jedyne czego mi zabrakło to jakiejkolwiek wzmianki o zakończeniu.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń