czwartek, 5 stycznia 2017

Silence (Milczenie) - recenzja


O niektórych filmach pisze się trudno. Wymykają się łatwej ocenie. Nie jest to idealna sytuacja dla recenzenta, bo obejrzawszy film najprzyjemniej jest przecież dokonać sprintu do klawiatury i dokonać szybkiego werdyktu, który ukształtował się w głowie już podczas seansu: podobało się, nie podobało się, było niezłe, przeciętne, zabawne, smutne, srutne, bla bla bla. Czasem jednak się tak nie da. Pewne historie trzeba przetrawić, przemyśleć, wgryzać się w temat powoli, nie poddawać się jedynie pierwszemu wrażeniu, które towarzyszyło nam podczas oglądaniu, ale wsłuchać się również w to, jak obejrzana historia wciąż w nas rezonuje. „Milczenie” jest takim filmem. Musiałem odczekać dwa dni zanim uznałem, że już przetrawiłem to co zobaczyłem i byłem gotów zasiąść do klawiatury. Tekst pisałem przez kolejne dwa dni.

Początek filmu jest zwodniczy. Jezuiccy duchowni wiszą ukrzyżowani i są poddawani torturom przez japońskich inkwizytorów, którzy polewają ich ciała wrzątkiem. Celowo korzystają ze specjalnych cholew, które wypuszczają jedynie pojedyncze strużki gorącej wody, bo tym sposobem cierpienie będzie dłuższe i dotkliwsze. Obserwuje to utrapiony Ojciec Ferreira (Liam Neeson), który wszystko opisuje w liście do przełożonych. Przeskakujemy na Stary Ląd. Okazuje się, że tortury miały miejsce kilka lat wcześniej, w międzyczasie Ojciec Ferreira zdążył wyrzec się Boga i przejść na buddyzm. Tak przynajmniej twierdzą Japończycy. Zwierzchnicy Kościoła Katolickiego uznają, że poniesiono porażkę w próbie chrystianizacji Kraju Kwitnącej Wiśni i zważywszy na dotychczasowe dotkliwie straty (wielu duchownych zostało poddanych torturom i zabitych) postanawiają wycofać się z dalszej misji duchownej. Dwóch młodych księży nie może jednak uwierzyć, że ich mentor wyrzekł się swoich ideałów i porzucił Boga. Postanawiają wyruszyć do Japonii, odszukać Ojca Ferreirę i udowodnić, że japoński rząd kłamie. Gdy docierają na wybrzeże Japonii, widz ma już pewne oczekiwania, co do dalszego kształtu filmu. Najprawdopodobniej błędne, bo przez następne dwie godziny (film trwa w sumie 160 minut) Martin Scorsese zrobi wiele rzeczy wbrew oczekiwaniom widowni masowej. Nie będzie to łatwy seans, ale do tego jeszcze wrócę.


„Milczenie” powstawało w bólach przez prawie 30 lat. Scorsese pierwszy raz przymierzał się do realizacji, gdy kontrowersje po premierze „Ostatniego kuszenia Chrystusa” jeszcze dobrze nieostygły. Gdyby film wtedy powstał, byłby niewątpliwie ciekawym uzupełnieniem do wyklętego (przez wielu katolików) filmu, rzucającym nowe światło na podejście reżysera do religii. Nie jest jednak powiedziane, że byłby to ten sam film co teraz. Dobrze się więc stało, że „Milczenie” nakręcił twórca dojrzały, mający za sobą całe dekady życia, do tego niedoszły duchowny, który w swoich filmach wielokrotnie powracał do tematu wiary, ale i również do ludzkiego okrucieństwa i zdeprawowania. Przede wszystkim jednak, twórca biegły w warsztacie, precyzyjnie się nim posługujący, nieobawiający się nadwyrężyć cierpliwości widza i uciekający od taniego efekciarstwa na rzecz czegoś stonowanego, głęboko przemyślanego, a zarazem wstrzemięźliwego w ferowaniu wyroków.

Film jest inteligentnym traktatem na temat wiary. Stanowi próbę zgłębienia całego zagadnienia, uciekającą od łatwych komentarzy i oceny zjawiska, pokazującą całe spektrum problemu, a nie tylko jeden wybrany element. Reżyser niczego nie krytykuje w zdecydowany sposób, ale również nie gloryfikuje i nie próbuje uwznioślić cierpienia jakie przeżywali chrześcijanie w Japonii. Nie nadaje ich męczeństwu wartości i moralnej wyższości, stawia raczej pytanie, czy było ono potrzebne. Zatrzymajmy się jednak na chwilę, bo zbyt daleko wyskoczyłem już do przodu, cofnijmy się więc nieco i wróćmy do momentu, gdy jezuiccy księża dopłynęli do wybrzeża Japonii. Szybko staje się jasne, że historia nie będzie pędzić na złamanie karku. Wręcz przeciwnie, często przystaje na dłużej w jednym miejscu żeby śledzić realia ówczesnego świata oraz posługi kapłańskiej. Najpierw obserwujemy jak bohaterowie próbują odnaleźć się w nowym miejscu i zbierają wokół siebie wiernych. Wypytują przy okazji o Ojca Ferreirę w nadziei, że trafią na kogoś, kto miał okazję go poznać i będzie mógł opowiedzieć o jego losach oraz wskaże, gdzie powinni go szukać. 

Bohaterom cały czas grozi niebezpieczeństwo, bo inkwizycja bezlitośnie walczy z katolicyzmem przy pomocy kija i marchewki. Za kij robią morderstwa, tortury i prześladowania osób podejrzanych o praktykowanie zakazanej wiary, a za marchewkę służą ułaskawienia wiernych, którzy wyrzekli się Boga poprzez deptanie glinianych tabliczek z jego wizerunkiem i opluwanie krzyżyków. Rząd liczy również na ludzką chciwość i oferuje znaczne nagrody pieniężne za wskazywanie katolików. Największe sumy oczywiście wypłacane są osobom, które mogą pomóc w schwytaniu (nielicznych) pozostałych przy życiu jezuitów. Wierzący żyją w zastraszeniu. Wieśniacy nie nawiązują kontaktu z katolikami z pobliskich wiosek, bo nie wiedzą komu można zaufać. Bohaterowie ukrywani są za dnia w położonej na odludziu małej chacie, a na zewnątrz mogą wychodzić jedynie pod osłoną nocy. Nie służy to posłudze kapłańskiej, ani tym bardziej poszukiwaniom zaginionego Ojca Ferreiry, więc postanawiają w końcu zaryzykować, wychodzą do nowych wiernych i zaczynają zapuszczać się coraz dalej.


Nie będzie chyba specjalnym zaskoczeniem, gdy napiszę, że duchowni wpadają w końcu w łapy inkwizytorów. Od samego początku filmu jest jasne, że to musi nieuchronnie nastąpić. W efekcie zostają rozdzieleni i historia skupia się na losach jednego z nich, Rodriguesa (Andrew Garfield), który trafia do więzienia, a raczej czegoś w rodzaju obozu indoktrynującego, gdzie jego wiara zostaje poddana wielu próbom. Japoński rząd do tego czasu zdążył się już nauczyć, że mordowanie i maltretowanie duchownych jest bezcelowe, a wręcz szkodliwe dla sprawy, bo w efekcie robi się z nich męczenników. Wysłany na miejsce inkwizytor dokłada więc wszelkich starań, żeby bohatera złamać psychicznie i nakłonić do aktu apostazji. Wspólnie z tłumaczem (doskonały Tadanobu Asano), bawią się z ofiarą, niespiesznie przechodząc do kolejnych sztuczek psychologicznych, pobudzając w nim poczucie winy (obserwuje morderstwa i tortury fizyczne jakimi poddawani są japońscy chrześcijanie), czym prowokują bohatera do stawiania sobie niełatwych pytań na temat wiary, a także sprawiają, że zaczyna się w nim rodzić zwątpienie. Czas płynie, a udręczony duchowny zaczyna wątpić praktycznie we wszystko: w siebie, w szczerość intencji jakie nim kierują, w Boga oraz w sens całego cierpienia jakie przeżywają wierni, żeby tylko nie dać się złamać inkwizycji. W końcu ogarnia go zwątpienie w japońskich chrześcijan, bo zostaje mu uświadomione, że oni postrzegają religię w sposób odmienny od kościelnej tradycji i zaczyna podejrzewać, że miejscowi wierni pozwalają się katować nie tyle w imię Boga, co dla samego jezuity, którego traktują jako uosobienie wiary katolickiej.

Scorsese poświęca temu wszystkiemu bardzo wiele czasu, nie stroniąc od przemocy i okrucieństwa, ale zawsze pokazując to ze smakiem, bez widocznego podekscytowania torturami i morderstwami. Nie ma w tym sensacyjnego zacięcia, raczej dystans i dokumentalna wstrzemięźliwość, a zarazem pokora w opowiadaniu o obcej kulturze, która próbowała się tak naprawdę bronić przed czymś nowym i walczyć z przyjezdnymi, którzy negowali stary porządek rzeczy. Jest to powolne kino, które ogląda się niełatwo zarówno z powodu długości filmu, jak i jego tematyki oraz stylu narracji. Nie jest to historia, która podbije serca widzów preferujących takie tytuły, jak „Wilk z Wall Street” i „Chłopcy z ferajny”. To zupełnie inny Scorsese, stonowany, powolny, uduchowiony, pochylający się nad tematem i nie mówiący widzowi wprost, co powinien myśleć po seansie. To Scorsese w najwyższej formie warsztatowej i intelektualnej, ale zarazem opowiadający w takim stylu, że nie odważyłbym się polecić tego filmu nikomu. Warto podjąć wyzwanie i zmierzyć się z nim, ale należy liczyć się z tym, że powolne tempo może okazać się zbyt mordercze i skończy się na machnięciu ręką oraz rzuceniu bezlitosnego wyroku: „nudy!”. I rzeczywiście, w trakcie seansu łatwo złapać się na myśli, że Martin tym razem przynudza, ale jest w tym metoda, nic w tym filmie nie jest przypadkowe, bo wszystko co reżyser chciał przekazać, zostaje z widzem. Trzeba jedynie wyłączyć się na chwilę z codziennego pędu i wsłuchać w przemyślenia zasiane w naszej głowie przez starszego pana. Mijają kolejne dni, a ja doceniam film coraz bardziej. Nie prędko do niego wrócę, bo nie jest to tytuł, który odpala się dla przyjemności (choć jest pięknie nakręcony i odegrany), ale pozostanie ze mną zdecydowanie na dłużej, a po tym poznaje się pozycje prawdziwie wartościowe.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz