niedziela, 29 stycznia 2017

Whiplash - o finale, sadystycznym Fletcherze i chorobliwe ambicjonalnym Andrew


Od pierwszego kontaktu z filmem uwielbiam finał „Whiplasha”. Pamiętam dobrze ten pierwszy seans, w pamięci mam liczne, w gruncie rzeczy nieistotne, szczegóły: gdzie miał miejsce, w jakim kinie siedziałem, nawet w jakim miejscu sali, pamiętam dobrze ten moment, gdy Andrew skończył swoje fantastyczne solo na perkusji, zaczynały już lecieć napisy końcowe, musiałem się podnieść z fotela, wciąż nabuzowany energią, ale zarazem na nieco miękkich nogach, wyszedłem z sali kinowej położonej w podziemiach canneńskiego JW Marriot i zostałem natychmiast oślepiony słońcem. O filmie myślałem przez resztę dnia. To był mój ostatni dzień festiwalu, jeden z ostatnich filmów jakie zobaczyłem, później był to jedyny tytuł, który zobaczyłem na dużym ekranie jeszcze raz, gdy już trafił do normalnej dystrybucji. Musiałem przeżyć to solo na perkusji jeszcze raz na sali kinowej. Warto się przyjrzeć bliżej finałowi, od dawna chciałem to zrobić, ale najpierw należy się nieco cofnąć i wspomnieć o dwóch innych kwestiach.

Wiele razy spotykałem się z zarzutami, że film Chazelle’a stanowi pochwałę dla metod stosowanych przez Fletchera (J.K. Simmons) i wmawia odbiorcy, że psychiczne i fizyczne znęcanie się nad uczniem jest jedyną drogą prowadzącą ku wielkości. Nic bardziej mylnego, należy rozróżniać (zrozumiałe) zafascynowanie postacią, z jaką Chazelle niewątpliwie portretuje nauczyciela, a stosunek do jego metod. Należy pamiętać, że reżyser bazował na własnych doświadczeniach, kiedy to sam był ofiarą takiego agresywnego nauczyciela, który wprawdzie nie rzucał w uczniów krzesłami i nie posuwał się do rasistowskich obelg, ale był jednak zmorą dla wszystkich początkujących muzyków. Fletcher to barwna postać, kamera takie lubi, stąd można mylić charyzmę i zapatrzenie się w nią, z pochwałą stosowanych metod, ale przecież w filmie jest pozostawione wiele tropów wskazujących na negatywny stosunek reżysera do postaci. Nauczyciel pokazywany jest jako manipulator, igrający sobie z uczuciami studentów, nawiązujący z nimi pozorną nić porozumienia, żeby osłabić nieco defensywę ofiar, wyciągnąć z nich osobiste informacje, które następnie bezpardonowo użyje przeciwko nim, gdy przyjdzie na to odpowiednia pora. Fletcher niewątpliwie wierzy w słuszność swoich metod i w to, że służą one sztuce. Nie dostrzega jednak tego, że stało się to dla niego wymówką do okrutnego wyżywania się na podległych mu uczniach, którzy liczą na karierę w zawodzie muzyka i nie śmią się postawić sadystycznemu nauczycielowi. Jest przy tym małostkowym człowiekiem, który tak naprawdę uwielbia niszczyć innych, czasem dla zabawy, a czasem z chęci zemsty.


Andrew (Miles Teller) jest niewątpliwie ofiarą Fletchera, ambitnym muzykiem, który marzy o wielkie karierze i początkowo z młodzieńczą naiwnością podchodzi do nauki pod okiem cholerycznego nauczyciela, ale szybko zdradza też cechy osobowości, które czynią go niemniej odpychającą osobą. Duża w tym oczywiście „zasługa” Fletchera, który wprowadza podczas ćwiczeń na tyle nerwową atmosferę, że wszyscy młodzi muzycy mimowolnie zaczynają na siebie warczeć i odnosić się z wrogością do kolegów. Andrew jednak to przypadek skrajny, praktycznie młodsza wersja Fletchera, która jeszcze nie zapracowała na swoje nazwisko i nie ma prawa do rozstawiania innych po kątach, ale jest głęboko przekonana o swoim ogromnym potencjale i wszystkich innych uważa za przeciętniaków stojących na drodze do sławy. Andrew jest chorobliwie ambicjonalny, co w efekcie doprowadzi do idiotycznego uganiania się za pałeczkami do perkusji, co zakończy się wypadkiem samochodowym i kretyńskim pognaniem na występ z krwią ściekającą z twarzy. Jest to już czysty amok, racjonalne myślenie ustępuje instynktowemu gnaniu do przodu, pomimo bólu, krwi i wycieńczenia, przecież tego nauczyły go miesiące spędzone pod okiem Fletchera, dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Więc pędzi na ten występ, bo sobie zasłużył na to, bo jemu się należy, bo przecież to on ma zostać kolejnym Charliem Parkerem. Gdy w końcu dociera do niego, że przekroczył granicę zdrowego rozsądku, spalił za sobą wszystkie mosty, nie ma gdzie się wycofać, a drogę do przodu ma zablokowaną, pozostaje już tylko histeryczny wybuch agresji i wyładowanie się na osobie, która doprowadziła go do takiego stanu. Andrew i Fletcher są siebie warci, ale ten pierwszy jest jeszcze zbyt młody i za mało doświadczony, żeby poradzić sobie z taką presją, więc w końcu nie wytrzymuje i pęka psychicznie. Długo nadmuchiwany przez niego samego balon, w który pompowana była ta cała chorobliwa ambicja, ogromne ego i uczucie wyższości nad rówieśnikami, osiąga w końcu punkt krytyczny, zostaje rozsadzony na oczach wszystkich obecnych, a na ziemię opada jedynie skrawek szmaty, który stanowił kiedyś materiał balonu.

I wtedy pojawia się ponownie Fletcher, który podnosi to truchło z ziemi, złamane, przegrane, z przetrąconym kręgosłupem, spogląda mu w oczy, możliwe, że nie dostrzega w nich już dawnej iskry, a może wypatruje tlącą się wciąż nadzieję na to, że nie wszystko jest jeszcze stracone. I postanawia zadać ostateczny cios, podnieść na chwilę z ziemi, otrzepać, wtłoczyć do martwej skorupy odrobinę życia, ale tylko po to, żeby rozszarpać na strzępy na oczach wszystkich i definitywnie zakończyć karierę w zawodzie. Nie jest to postawa mentora, człowieka sztuki, który pragnie zainspirować do stworzenia czegoś wielkiego, jest to zwykłe skurwysyństwo, starego, złośliwego człowieka, który tak długo niszczył ludzi, że już niczego innego w życiu nie potrafi robić.


Tym samym lądujemy na samym początku tego tekstu, czyli na finalnej kilkunastominutowej scenie. Chazelle doskonale buduje w niej napięcie i rozstawia wydarzenia na osi czasu. Najpierw mamy przemowę Fletchera o tym, jak bardzo ważny jest występ, który za chwilę nastąpi, co jest tak naprawdę wprowadzeniem przed tym, co nastąpi za chwilę, czyli wyznaniem ofierze w krytycznym momencie, czyli zaraz na początku koncertu, że wpadła właśnie w zastawione sidła i nie ma dla niej nadziei. Jeden tragicznie źle zagrany utwór i jest już pozamiatane, zgodnie z przewidywaniem Fletchera, dochodzi do pogromu, upokorzony Andrew wychodzi z sali koncertowej, wiedząc, że to już koniec. Fletcher nie przewidział jednak jednego, że ofiara podniesie się z desek i tym razem nie odda jak mały chłopiec, rzucający się na oślep z pięściami, ale przeleje całą złość, frustrację i rozpacz w występ sceniczny. Być może ostatni w życiu, więc zagrany bez hamulców, bez patrzenia się na innych, efekt mozolnej nauki i pokaz całego talentu, który drzemał w Andrew. Gra, jakby jutra nie było i rzeczywiście może nie być. Jest to krytyczny moment nie tylko dla niego, ale również dla Fletchera, który tłumiąc wściekłość (ten wzrok mógłby zabić na miejscu) postanawia kontynuować występ, zapewne żeby zachować twarzy profesjonalisty. Zresztą, co mu szkodzi, nie wszystko poszło po jego myśli, Andrew nie został do końca złamany, ale otrzymał solidny cios i jeszcze się z chłopakiem rozprawi. Rzuca więc jedynie ukradkiem groźby. Powoli jednak zmienia się jego nastawienie, występ trwa, piosenka się rozkręca, a Fletcher zaczyna się uśmiechać. Odkrywa, że w chłopaka wstąpił diabeł, coś się w nim zmieniło, występ jest doskonały, wszystko idzie idealnie, tak, to jeszcze nie jest wypatrywany przez całe życie geniusz, ale jest blisko.

Zespół kończy grać „Caravan”, to powinno zakończyć temat, ale Andrew nie przestaje grać, uśmiech gaśnie na twarzy nauczyciela, kolejne zaskoczenie. Nawiązuje więc szybki kontakt z uczniem, widać jednak, że zmieniło się jego nastawienie, nie atakuje, nie jest agresywny, próbuje zrozumieć co się dzieje. Jeden komentarz Andrew i wszystko staje się jasne, oto jest, moment prawdy, porzucamy szablonowy jazz od linijki, lecimy z koksem, wskakujemy na nowy poziom, czeka nas totalna katastrofa, albo tak długo wyczekiwany moment spełnienia na scenie. Fletcher rozumie to, akceptuje swoją nową rolę, przestaje być sadystą popychającym do przekraczania granic, staje się partnerem w odkrywaniu nowych terytoriów. Już nie nauczyciel, prawdziwy mentor, a zarazem asystent, pomagający utrzymać tempo, pozostać na właściwej ścieżce i poprawiający talerze. Zapomina na chwilę o tym, kim stał się przez lata bycia mściwym i wrednym skurwielem, przypomina sobie o ideach, jakie nim kierowały na samym początkach własnej kariery.

W kulminacyjnym momencie może już tylko odsunąć się w tył, artysta siedzący za perkusją już się rozpędził, wskoczył na najwyższe obroty, jest w transie i nic nie może go zatrzymać, mentor może już tylko zadbać o to, żeby reszta zespołu wskoczyła w odpowiednim momencie, dołączyła do Andrew i przypieczętowała ten idealny moment. Andrew kończy solówkę, przez kilka sekund patrzy Fletcherowi w oczy - wszystkie animozje, złośliwości, frustracje i chamskie zachowania tracą na znaczeniu, liczy się tylko ten moment. Idealna chwila. Fletcher uśmiecha się, daje znak reszcie zespołowi, wyprowadzają finalny cios. Upragniona perfekcja.


0 komentarzy:

Prześlij komentarz